Friday

shit was in the beginning

Co czujesz gdy wracasz do domu po długim i męczącym dniu w pracy? Po ośmiu godzinach stukania w klawiaturę, przekładania papierów, myślenia, kalkulowania, stawiania się na wezwanie. Co czujesz gdy przekręcasz klucz w drzwiach i wchodzisz do środka? Czy jesteś człowiekiem szczęśliwym – witają Cię dzieci, zasypują uściskami i pocałunkami, ciągną do pokoju byś mógł usiąść i ktoś przynosi herbatę i ciasto, a zaraz pyta jak minął Ci dzień i słucha uważnie gdy mówisz, ze są problemy i cieszy się z Tobą gdy dostaniesz awans. A może jesteś człowiekiem zwykłym – wracasz, witasz się ze wszystkimi, zjadasz obiad i siadasz przed telewizorem, żeby nie słuchać i za chwile zasnąć. I cieszysz się tylko, ze nikt nie włazi Ci na głowę i cieszysz się tylko, że możesz mieć to wszystko serdecznie w dupie. Do kolejnego poniedziałku.

Ale jeśli wychodząc z pracy, szkoły, uczelni, starasz się robić zawsze o jeden krok do tyłu, jeśli zatrzymujesz się przy każdej wystawie, jeśli specjalnie zostawiasz coś na biurku, by się wrócić i masz jeszcze miliony wiadomości do przekazania, które nie mogą czekać do jutra, jeśli wciąż opóźniasz moment powrotu do domu tylko po to, by nie zderzyć się ze smrodem szaleństwa tkwiącym od lat w powietrzu Twojego pokoju, jeśli jedynym czynnikiem trzymającym Cię w tym miejscu jest strach przed samotnością to znaczy, że albo jesteś mną, albo możesz zostać moim przyjacielem.

Bo ja też wracając do domu, wiem, że nie ma tu dla mnie miejsca.

I chociaż to nie wyjście, jedyny sposób na spokój to ucieczka. Więc uciekam.

Moje pierwsze wspomnienie, to pierwsze, które pamięta się przez całe życie, minęło tyle lat, a ja tę noc widzę wciąż jakby rana wciąż krwawiła. Jeszcze czuję ten swąd, słyszę jeszcze...

Stukot butów mojej matki po kamiennych schodach. Mieszkaliśmy jeszcze wtedy pod Warszawą i jeszcze wtedy było nas troje. Drzwi zamknięte na głucho chociaż w oknach paliło się światło, pamiętam, że drzwi były brązowe i schodziła z nich farba, aż można było pokaleczyć palce. I pamiętam komórki z narzędziami za domem i to, że gdy weszłyśmy do przedpokoju mama nie kazała mi się rozebrać. Było zimno, a ja miałam może siedem lat. Pamiętam ten dzień tak dobrze, bo wtedy bałam się po raz pierwszy tak straszliwie, że chciałam wyjść i uciec i odciąć się od tego. Gdy pijany w sztok ojciec wyrzucał nas na te schody, na ten bruk, na tą alejkę w ogrodzie, gdy biegłyśmy do samochodu, teraz wiem, to właśnie wtedy zrodziło się we mnie obrzydzenie. Do niego, do mężczyzn, do alkoholu – dziesięć lat później odnalazłam w nim ratunek.

Pamiętam też, że jeszcze wtedy nikt nam nie pomógł.

Mogłam odczuć pod skórą jak zastawki, zamki i zasuwki zatrzaskują się na głucho, żeby już nigdy się nie otworzyć.

Miałam tylu cudownych przyjaciół, tylu niesamowitych towarzyszy zabaw, tyle kłamstw i tyle cudzych historii. Tyle szalonych wycieczek, podróży i życiorysów, tworzyłam własny świat, przez całą prawie podstawówkę.

Ale najpierw były przeprowadzki, byli koledzy, koleżanki i niezniszczalny kurz. Były pajęczyny na ścianach, gips i farba i przepocone materace. Były sny niewłaściwe, młode, mokre, złe i tragiczne. Wtedy zaczęłam śnić o spadaniu i kranie, z którego woda płynąca miarowo, spokojnie, zaburzana nagle budziła mnie moim własnym krzykiem.

Czym były te sny nikt nie chciał mi powiedzieć, może nie umiał. A opowiadam je nie pierwszy raz. Były takie dwa. Jeden o kranie, z którego leciała ciecz, jak rtęć, albo ciekłe srebro, miarowo, bez bruzd, prosto w dół. Ale nagle się skraplała, nagle rytm się zaburzał, a ja budziłam się przestraszona. Była jeszcze mata, jak taśma w fabrykach, która obracała się długo ze stałą prędkością, żeby nagle zmarszczyć się, przełamać szyk i obudzić we mnie strach.

Minęły trzy lata, a z nimi dziesięć przeprowadzek, trzy szkoły i z jednego gówna przeskoczyliśmy w drugie.

To nie koniec. To dopiero początek.
a.

Sunday

the dreams in which I'm dying are the best I've ever had

Niewiele mi trzeba do szczęścia, jest taki motyw, który się przewija od lat w mojej głowie jest na samym krańcu, na samym brzeżku mojej wyobraźni. Bo tam jest jezioro i wrzosowiska i ciemny las. Jest dom nad jeziorem, jest pomost i taras. Są fotele i stolik do kawy, są filiżanki i czajnik i donice z kwiatami. Jest huśtawka naszego syna, wypłowiała i skrzypiąca, są sny spokojne i małe problemy. Są kłótnie takie, że wystarczy porozmawiać, nic więcej. Są wieczory ciche, szare, mgliste, na tarasie, w fotelach, gdy patrzy się w jeden i ten sam punkt, i czeka się już tylko, bo wiemy na co. Łapiesz mnie czasem za rękę, bo boisz się, że przyjdzie to nagle, że nie zauważymy, że zabraknie czasu. Ale uspokajam Cię, delikatnie ściskając Twoje palce, że już nic nie będzie nagle, a czasu mamy wystarczająco, na to jedno spojrzenie, bo tyle nam potrzeba, żeby powiedzieć wszystko. Bo wtedy będziesz wiedzieć i ja się też dowiem, co będzie dalej. Z Tobą i ze mną.

Jestem w domu dwa dni na krzyż, czasem nie ma mnie wcale. Nie patrzę im już w oczy, bo przyzwyczaiłam uszy do obelg, do krzyków, ale oczy nadal reagują szklistością. Podobno, jeśli spojrzy się komuś tak bardzo głęboko w oczy, można dowiedzieć się ile w życiu stracił, ile mu odebrano, ile zyskał, czego się boi i czy jest szczęśliwy. Chciałabym, abyś i ty spojrzał w moje oczy, w moje źrenice rozszerzone przez proszek szczęścia, żebyś mi powiedział ile we mnie jest prawdy, a ile makiet i prowizorycznych, mniej niż na wpół szczęść.

Gdybym miała wybierać, to zaczęłabym to życie od początku. Zabraliście mi wszystko i nic już nie zostało.

na wpół a.

ps. będę Twoją podporą.

Saturday

Mam łóżko z racuchów

Miałam się za siebie wziąć, ale mi nie wyszło. Zmęczenie, stres i lenistwo wzięło górę, zamotało i kazało mi zostać dzisiaj w domu. Wróciłam kwadrans temu i jest niesamowicie. Chociaż chciałabym zostać całą noc, wystarczyło mi te parę godzin. Pierwszy raz w klubie razem, pierwszy raz tańczyłyśmy, nie bałyśmy się, że gdy pocałujesz mnie w usta, ktoś rzuci butelką. Nie. Było dobrze. Tylko świadomość powrotu była męcząca. I pustego łóżka. Ale w taxówce było ciepło, a w łóżku miękko, mam głowę pustą, gotową do marzeń, mogę sobie Ciebie wyśnić na raz i dwa i trzy. I jesteś.

Tuż obok, blisko całkiem. Najpierw kilka łyków, coś mocniejszego, śmiejemy się, rozglądamy, jesteśmy tu obie pierwszy raz, wpada koleżanka, jeszcze jeden łyk i taniec, jeden, drugi, trzeci, jest dobrze. Ale już wiemy, ze po operacji trzeba przystopować, zamiast trzech drinków pijesz jeden. I panie takie miłe, dały jeść i nie wystawiły rachunku. I nie boli mnie głowa, tylko czuję taką lekkość którą muszę wykorzystać dla siebie, inaczej, nie mogę jej zmarnować siedząc tu i pisząc, że jesteś.

Bo ty to wiesz. I oni to wiedzą nawet jeśli nie chcą. I chcę spać milion dni, dla miliona snów o milionie lat z jedną Tobą.

A jak zamknę oczy to się pojawisz, bo jesteś taka magiczna, a ja pod powiekami mam czarodziejski pył.

Zamykam. Trzy Czte-ry.

A.

Wednesday

Бесконечность

Rozkaszlałam się i nie mogę złapać oddechu. Duszę się i pluję i bolą mnie płuca. Może później pójdę, poproszę, żeby mnie stąd zabrali, żeby mi coś dali, żeby mnie uwolnili. Jeśli się odważę.

If I am the storm, if I am the wonder

I przypomina mi się ten cholerny pociąg z Łodzi, jak mi śnieg migotał za oknem. Więcej tego nie chcę. Gdyby można było poprosić (zawsze można!) i zostać chociaż raz wysłuchanym, to spytałabym czy mogę przesunąć trochę czas. Mieć za sobą to co jest teraz i najbliższe cztery lata. Tylko tyle. Wpadam ze skrajności w skrajność, mówię sobie, że wszystko się uda, a zaraz krzyczę, że nawet nie mam co marzyć. Tylko już mnie szlag trafia.

I pani terapeutka mówi, że skoro oni mi nie dają tego czego potrzebuję, to są przecież inni ludzie wokół mnie. Nie wszyscy są Onymi i mogę iść, poprosić i dostanę. Chociaż nie pamietam, żeby kiedykolwiek tak było. Żebym dostała to o co prosiłam. Teraz to już się nauczyłam, że albo tego nie ma i nie będzie, albo muszę się sama postarać. A ja proszę tylko o kilka gestów. Drobnych. Powiedz, pokaż, bądź. Daj mi siebie. Bo nigdy, nikt nie będzie Twój. Ludzie są zawsze Swoi, to nie zwierzątka. Ale jeśli dasz mi odrobinę to zacznie mi się chcieć... Wszystko! Cały świat! Zobaczysz. Tylko się znajdź gdzieś blisko, tylko mnie spotkaj, tylko mnie zauważ. Raz.

Stany nieważkości inspirują mnie najbardziej, szkoda tylko, że gdy chce powiedzieć coś bardzo ważnego, po prostu nie trafiam w klawisze.

Полковнику никто не пишет
Полковника никто не ждёт

Nie tłumacz mi, ze wszystko zniknie samo. Nawet w tłumie jestem bez nikogo, bo jestem bez Ciebie, bo nie słucham i milczę. Czasem tylko krzyknę viva la revolution! I pogrążę się w oparach dymu.

Pozwól mi stąd wyjść.

a.

Sunday

Moscow does not believe in tears

Jakbyś mnie dzisiaj spytała czy żałuję tych miesięcy, to bym powiedziała, że nie. Bez nich to wiem, że dalej byśmy się męczyły, że by to się rozpadło z większym hukiem. A tak? A tak znów nadeszła zima i znów śnieg, znowu mróz, ale już łagodniej. I nawet niech, jak wtedy, kry się na skroniach tworzą i niech jak wtedy powoli tramwaje skrzypią po szynach, mnie to nie obchodzi. Bo tak jak wtedy mi usta słowami ogrzejesz.

Nam jeszcze wolno, taką dowolność mamy, myśleć, że może w Paryżu, może w Moskwie, w Amsterdamie, we Wrocławiu, Toruniu, Poznaniu... Może na barce, może w kamienicy, albo w domku z ogrodem. Nam jeszcze wolno. Póki nas nie wcisną na tą ścieżkę, na tą drogę krętą, że trzeba będzie zmniejszyć ogród do doniczki. Jeszcze nie teraz.

Chociaż to męczy, gdy patrzysz na drzwi i gdy tylko usłyszysz najdrobniejszy szmer, oczy Ci się zlękły, czy zdążę dopiąć suwak, czy przeczesać włosy. A mnie to bawi, częrpię tu przyjemność, mam cichą nadzieję, oglądać Cię nago i choćby patrzyli, jesteś moja, tylko. Ja bym nie oddała, bo mam tę potrzebę, wiem, ze bez Ciebie nie będę szczęśliwa. Jesteś mi najbliższa, może oprócz kota, choć ty mi gotujesz i czasem przytulasz. Nie lubię tylko gdy przypominasz, że mam matkę i że ona mnie tak samo odpychała lekko, ty jeszcze przytrzymasz, tyle dobrze, nie odchodzisz nagle, nie zamykasz drzwi.

Wiem, ze musimy się wziąć w garść, nabrać sił na rozbieg, żeby domknąć furtkę i przekroczyć próg. Chcę Ci kupić pierścionek, choć Ci palce puchną, chcę tańczyć w sylwestra, ale nie dzielić się Tobą. Wolę zostać w domu, ale wstyd tak trzeci raz pod rząd. Pójdę dokądkolwiek, byle tylko z Tobą.

Bawi mnie ta farsa i to mijanie. Odwracanie wzroku i nagłe znikanie. Nic nie mówisz do mnie, bo Ci niewygodnie, bo nie umiesz dać mi to co mi zabrałeś. I tak to już będzie, mnie to nie obchodzi, mam tylko nadzieję, że Cię w sercu kłuje.

Chciałaby mieć dzieci, więc jutro zapewne, wyłączę telefon, zamknę drzwi od środka, zgaszę światło i spuszczę żaluzję. Jutro tutaj przyjdzie, jutro mnie nie będzie, jutro nie pytajcie i nie proście o nic. Wszystko co pilne, ważne i konieczne, choćby dotyczyło życia albo śmierci, bądźcie tak mili, przełóżcie na później.

Czasem jak idziemy, to ja się rozglądam, oni na nią patrzą, a ja tego nie chcę. Ale tylko zaśnie, tylko w sen zapadnie, wyjdę w nocy z domu, wydłubię im oczy.

a. niezwykle nieromantyczna

Monday

pure morning

Byłoby dużo prościej, gdybym tęskniła odrobinę mniej.
Byłoby dużo prościej, gdybym nie tęskniła od razu, za każdym razem, gdy wsiądzie do autobusu i odjedzie.
Byłoby dużo prościej, gdybym nie tęskniła zawsze gdy leży obok mnie, bo pamiętam, że będzie musiała do tego autobusu wsiąść.

Byłoby dużo łatwiej gdybym się do czegoś nadawała.

A.

Friday

doctor came too late

Kupuje mi książki i każe je czytać, chociaż mam trzy dni, na aż trzysta stron. Muszę się zabrać, a wcale nie chce. I stawia mi cel – niedziela o piętnastej. Mówię, że się zgadzam i że będę na miejscu. Myślę o niej tyle ile myśli się o kimś kogo się ma. Ja nie wiem czy ją mam, to nie takie proste. Można mówić „moja”, ale czy to zmienia fakt, że jest się zawsze tylko własnym, w ostateczności, gdy się traci siły, można mieć współwłaściciela, ale zawsze to ty mówisz ostatnie tak i ostatnie nie.

Ubieram się rano, lecę załatwiać sprawy. Potem wracam, trochę śpię, trochę czytam, robię kawę i już przestaje dalej. Siadam w kącie i nie robię nic, potem to odczuwam w trzewiach. I tak od nowa, błędne koło.

Chciałabym ją sobie wziąć do mieszkania, do Torunia, Wrocławia lub Krakowa, zamknąć na klucz, na zasuwkę i więcej nie wypuścić. Ale ona nie chce! Ona chce pracować, chce zarabiać, chce mi tu chłopaczyć jak ja jej każę leżeć i pachnieć. Ja będę mężczyzną, ty tylko na mnie czekaj. Nie czeka. W ogóle nie chce. Kupię jej kota, może to przemyśli.

Trochę się rzeczy pozmieniało, przymusowa cisza i łzy takie, że nigdy nie widziałeś większych. I potrzeba rozmowy, słów kilku, zdań przyjemnych, ale nadzieja, ze się ziści uciekła. Czasem mnie na korytarzu zaczepia, czasem się pośmieje, czasem powie głupstwo i ja też chichoczę. A jest jeszcze jeden co ma rączki lepkie i go ciągnie w stronę biustów, ale ja go lubię.

Opowiedz mi pan dowcip, bo nie cierpię jak mi ten autobus trzeszczy.

Opowiedziałam Ci fragment o migdałowym drzewie, teraz zostańże ze mną na zawsze.

a.

Sunday

to the centre of the city where all roads meet, waiting for you

Rozsadza mnie, odurza, ogłusza, omamia. Narkotyk, nałóg, fetysz. Chcę, pragnę, wezmę ze sobą. Wróciła, czekała. Znów doświadczam kobiety. Jej oddechów i szeptów i krzyków i strachów i łez. Jest jeszcze jakieś widmo ostatnich sześciu miesięcy, jest uciekanie od tematu, albo wręcz przeciwnie, wprost pytanie, żeby uspokoić sumienie. Jest widmo utraconych chwil, tęsknot paskudnych.

Można uwielbiać zbyt mocno, aż tak, by pojawiła się konieczność rozstania, jeśli tylko nie można przebywać ze sobą bez przerwy? W te wakacje się nie trafiło, nawet trzynaście dni z dala od domu, zgiełku i uzależnienia od innych. Nawet tydzień. Jakieś noce krótkie, szybkie, brak sił i uciekanie znów.

Jak tak teraz patrzę to czuję, że te wakacje to nie były dobre wcale.

Odkręcić już nie mogę, tylko brnąć do przodu. Bez niego? Prosto nie będzie. Ale nikt nie powiedział, że w życiu będzie łatwo.

Nie będę się oglądać za siebie. Podjąłeś decyzje.

Ile wytrzymam, nie umiem powiedzieć. Jeszcze mnie nie naszedł żaden strach, nie było złości i odwracania się plecami, a póki to nie nadejdzie nie przekonam się czy dam radę. W głowie wiem, że uciekam tylko przed dobrymi rzeczami i wymawiając się Jej dobrem, uciekam obu po równo wbijając szpile prosto w serce. Póki mnie tu trzymasz nic się nie stanie. Tylko bądź pewna, ze chcesz mnie tu trzymać. Już drugi rok. Czujesz to?

Bylebyś tylko we mnie nie zwątpiła. Przez te pół roku nauczyłam się mówić, że potrzebuję pomocy. Nie odwracaj się ode mnie. Dla Ciebie będę silna.

a.

Friday

Już nas nie dotyczą zaimki dzierżawcze

Pan Kotek jest chory i leży w łóżeczku. Z gorączką, katarem i bólem płatu czołowego. I szczerze, po jednym dni, ma dość tego leżenia, poszedłby potańczyć, podszczypywać młode kocice, wskoczyć na bar i rozlewać szampana.

Ale nic z tego. Mus to mus, kazali, więc leży. A pan doktor nie przychodzi, bo strajkuje, więc kur(w)uj się sam koteczku. Sam, całkiem sam, w tym łóżeczku.

Zrobiłam się kłótliwa, co gorsza, sprawia mi to niesamowitą przyjemność. Ale to w związku z jednym. Natomiast z drugiej strony nastąpiła zmiana wręcz druzgocąca. Z maniakalnego socjopaty (word nie zna takiego słowa, a to feler) i uduchowionego egoisty, zamieniam się powoli, acz skutecznie, w człowieka poświęcającego się w imię miłości. Do tego stopnia, że rezygnuję z koncertu (pal licho koncert, z możliwości wyżycia się na coponiektórych), wsiadam z Nią w autobus, nie pamiętam jakiego numeru, i odwożę, na przystanku całuję na pocieszenie, sprawdzam czy dotarła i ruszam w drogę powrotną do domu. Odmawiam sobie koncertowania, zamiast tego zasiadam z książką od historii i robię pożytek z mózgu.

A jak już dochodzę do upadku Mezopotamii to zaczynam tęsknić i gdyby nie deszcz, gorączka i ogólne osłabienie, usiadłabym na parapecie i wyła do księżyca.

I nachodzą mnie takie pragnienia, niewielkie, zduszane w zarodku, aby powiedzieć, wprost, bez owijania w bawełnę, jak bardzo, bardzo, bardzo jest mi przykro. Jak trudno jest mi się odnaleźć w tej sytuacji. Jak okrutnie tęsknię. Ale nie powiem. Bo, jak to trafnie określiła, mam swoją męską dumę i pewnych rzeczy, choćby się paliło, waliło, nie zrobię.

Więc wychodzę z klubu, widzę go metr od siebie, czuję, że chciałabym, ale mi nie wolno. Więc przyjacielu, przechodzę obok i nie patrzę Ci w oczy w nadziei, że o mnie zapomnisz.

I ze świadomością, że tego nie przeczytasz, powiem Ci jedno w tajemnicy... Rozczarowanie tylko boli. Ale od odrzucenia się umiera.

Udaję, że nie widzę tych dni milczenia. Już siedmiu. Zapisuję w kalendarzu, na każdej stronie, doba pierwsza, dobra druga, podobno pierwszy tydzień jest najtrudniejszy, a każdy następny to już rutyna. I tak właśnie jest. Jutro ósma. Nie żegnam się jeszcze, na razie czekam.

Zastanawiam się tylko, z kim dzisiaj śpisz, skoro ja jestem tutaj?

a.

Sunday

love is different kind of music

Pozwoliłam sobie spakować walizkę, zmienić punkt widzenia, stronę zmienić, mama mówiła, ze tylko krowa nie zmienia zdania. I proszę. Oto jestem. Wszystko! Tylko nie krową

Myślisz, że masz mnie w garści? A w życiu! Ja mam swoje zasady, ja się nie daję. Serce mnie boli, ale wytrwam, nie jestem byle kim. No może i jestem, ale mam godność. Nie zniżę się na tyle, by powiedzieć Ci, jak niezwykle ważnym elementem mojego życia byłeś. Nie. Zamykam furtkę. Koniec tego błaznowania.

Jakby doba miała chociaż o pięć godzin więcej, to byłabym niezwykle wdzięczna. Ale pech chciał i nie ma.

Nie mogę się obudzić, zmęczona – nie zasypiam. Nie mogę jeść, głód łapie mnie gdy nie powinien. Jakoś mi tak nieporadnie.

Coś czuję, ze jest zbyt łatwo. Potrzebuję już końca tego roku, teraz już będzie z górki. Tylko czemu ja tak rozpustnie trwonię czas? Niechże mi ktoś powie.

Nie będę się kładła. Nie dam się zmanipulować.

To tyle na dzień dobry.

A.

Saturday

feelings for something lost

Czy wyjść naprzeciw światu?
Czy rozpocząć od nowa wiedząc, że moje życie zmieni się diametralnie?
Czy wyrzucić wszystko do kosza, by zbudować nowe?
A przede wszystkim, czy zaryzykować?

Wziąć się w garść, zacisnąć zęby, zmierzyć się z problemem, czy wyjechać znów na trzy dni licząc się z dwunastogodzinnym dniem pracy, ciężkiej pracy fizycznej, przy którym nie ma nawet możliwości, aby myśleć, a co dopiero układać sobie w głowie plan?

Podobało mi się. Trzy dni, od rana do nocy, kiedy to o dziesiątej wieczorem nie miałam siły podnieść ręki, by się umyć, więc padałam na łóżko i zasypiałam. A rano prysznic, oczekiwanie na wolną łazienkę w gwarze głosów, gotowych do pracy. A pracy jest dużo. I to nie takiej lekkiej, takiej po prostu. To praca wyniszczająca, fakt, prosta, ale ciężka. Tak mogłabym żyć.
Dzielisz dzień na trzy części, śniadanie, praca, drugie śniadanie, praca, obiad, praca, jeśli masz siłę jesz kolacje, jeśli nie, padasz na materac w ubraniu i budzisz się rano zupełnie obolały ze świadomością, że pracy jest jeszcze na kolejny miesiąc.

Tylko nie wiem czy pojechać, zarobić, dać swoim myślom wolność, czy zostać, myśleć, cierpieć z wierzchu, ubolewać na głos i uczyć się na poniedziałek multum mało interesujących rzeczy?

A co jeśli zrobię tak jak w zeszłym tygodniu? W sobotę wieczorem wsiądę w pociąg do nikąd, z nadzieją na cokolwiek, a zamiast tego otrzymam policzek? Co jeśli jak kiedyś, wsiądę z chłopakami do przedziału, a gdy wszyscy będą drzemać, wysiądę na peronie gdziekolwiek, obrócę się trzy razy i pojadę byleby jechać?

A co jeśli znów ucieknę i nikt za mną nie krzyknie?
I znów wrócę tylko dlatego, że próbuję wierzyć w mało przekonujące pretensje?
Że nie zauważam, że sobie wymyślam, że mówię bzdury. Że no przecież! No jakżeby inaczej! Jak mogę udawać, że nie wiem! Jak mogę pytać!
A ja wciąż pytam, bo potrzebuję. Usłyszeć to raz i wiedzieć. Bez wymuszania. Bez proszenia. Po prostu. Na trzy cztery. Na do widzenia. I wiedzieć już na zawsze.

Jedni odchodzą, inni przychodzą, pokręcą się trochę i od początku to samo. I tak wciąż i wciąż. Nie przywiązuję się za mocno, daje im odejść. Teraz też już tak jest. Droga wolna. Idź i nie wracaj. Już nie będę na Ciebie czekać.
Tyle się przecież naczekałam.

Tylu rzeczy nigdy nie widziałam, tylu nie zobaczę, tyle mi wcisną i tyle odbiorą, tyle będzie łez i tyle uśmiechów, tyle kłamstw i tyle przemilczanej prawdy, tyle dowcipów z niczego i tyle koncertów, tyle szaleństw i próśb o jeszcze. I będę sobie ja, z takim samym jak dziś, poczuciem winy, samotnością i cichą nadzieją, że jutro się coś zmieni.