Czy wyjść naprzeciw światu?
Czy rozpocząć od nowa wiedząc, że moje życie zmieni się diametralnie?
Czy wyrzucić wszystko do kosza, by zbudować nowe?
A przede wszystkim, czy zaryzykować?
Wziąć się w garść, zacisnąć zęby, zmierzyć się z problemem, czy wyjechać znów na trzy dni licząc się z dwunastogodzinnym dniem pracy, ciężkiej pracy fizycznej, przy którym nie ma nawet możliwości, aby myśleć, a co dopiero układać sobie w głowie plan?
Podobało mi się. Trzy dni, od rana do nocy, kiedy to o dziesiątej wieczorem nie miałam siły podnieść ręki, by się umyć, więc padałam na łóżko i zasypiałam. A rano prysznic, oczekiwanie na wolną łazienkę w gwarze głosów, gotowych do pracy. A pracy jest dużo. I to nie takiej lekkiej, takiej po prostu. To praca wyniszczająca, fakt, prosta, ale ciężka. Tak mogłabym żyć.
Dzielisz dzień na trzy części, śniadanie, praca, drugie śniadanie, praca, obiad, praca, jeśli masz siłę jesz kolacje, jeśli nie, padasz na materac w ubraniu i budzisz się rano zupełnie obolały ze świadomością, że pracy jest jeszcze na kolejny miesiąc.
Tylko nie wiem czy pojechać, zarobić, dać swoim myślom wolność, czy zostać, myśleć, cierpieć z wierzchu, ubolewać na głos i uczyć się na poniedziałek multum mało interesujących rzeczy?
A co jeśli zrobię tak jak w zeszłym tygodniu? W sobotę wieczorem wsiądę w pociąg do nikąd, z nadzieją na cokolwiek, a zamiast tego otrzymam policzek? Co jeśli jak kiedyś, wsiądę z chłopakami do przedziału, a gdy wszyscy będą drzemać, wysiądę na peronie gdziekolwiek, obrócę się trzy razy i pojadę byleby jechać?
A co jeśli znów ucieknę i nikt za mną nie krzyknie?
I znów wrócę tylko dlatego, że próbuję wierzyć w mało przekonujące pretensje?
Że nie zauważam, że sobie wymyślam, że mówię bzdury. Że no przecież! No jakżeby inaczej! Jak mogę udawać, że nie wiem! Jak mogę pytać!
A ja wciąż pytam, bo potrzebuję. Usłyszeć to raz i wiedzieć. Bez wymuszania. Bez proszenia. Po prostu. Na trzy cztery. Na do widzenia. I wiedzieć już na zawsze.
Jedni odchodzą, inni przychodzą, pokręcą się trochę i od początku to samo. I tak wciąż i wciąż. Nie przywiązuję się za mocno, daje im odejść. Teraz też już tak jest. Droga wolna. Idź i nie wracaj. Już nie będę na Ciebie czekać.
Tyle się przecież naczekałam.
Tylu rzeczy nigdy nie widziałam, tylu nie zobaczę, tyle mi wcisną i tyle odbiorą, tyle będzie łez i tyle uśmiechów, tyle kłamstw i tyle przemilczanej prawdy, tyle dowcipów z niczego i tyle koncertów, tyle szaleństw i próśb o jeszcze. I będę sobie ja, z takim samym jak dziś, poczuciem winy, samotnością i cichą nadzieją, że jutro się coś zmieni.
Czy wyrzucić wszystko do kosza, by zbudować nowe?
A przede wszystkim, czy zaryzykować?
Wziąć się w garść, zacisnąć zęby, zmierzyć się z problemem, czy wyjechać znów na trzy dni licząc się z dwunastogodzinnym dniem pracy, ciężkiej pracy fizycznej, przy którym nie ma nawet możliwości, aby myśleć, a co dopiero układać sobie w głowie plan?
Podobało mi się. Trzy dni, od rana do nocy, kiedy to o dziesiątej wieczorem nie miałam siły podnieść ręki, by się umyć, więc padałam na łóżko i zasypiałam. A rano prysznic, oczekiwanie na wolną łazienkę w gwarze głosów, gotowych do pracy. A pracy jest dużo. I to nie takiej lekkiej, takiej po prostu. To praca wyniszczająca, fakt, prosta, ale ciężka. Tak mogłabym żyć.
Dzielisz dzień na trzy części, śniadanie, praca, drugie śniadanie, praca, obiad, praca, jeśli masz siłę jesz kolacje, jeśli nie, padasz na materac w ubraniu i budzisz się rano zupełnie obolały ze świadomością, że pracy jest jeszcze na kolejny miesiąc.
Tylko nie wiem czy pojechać, zarobić, dać swoim myślom wolność, czy zostać, myśleć, cierpieć z wierzchu, ubolewać na głos i uczyć się na poniedziałek multum mało interesujących rzeczy?
A co jeśli zrobię tak jak w zeszłym tygodniu? W sobotę wieczorem wsiądę w pociąg do nikąd, z nadzieją na cokolwiek, a zamiast tego otrzymam policzek? Co jeśli jak kiedyś, wsiądę z chłopakami do przedziału, a gdy wszyscy będą drzemać, wysiądę na peronie gdziekolwiek, obrócę się trzy razy i pojadę byleby jechać?
A co jeśli znów ucieknę i nikt za mną nie krzyknie?
I znów wrócę tylko dlatego, że próbuję wierzyć w mało przekonujące pretensje?
Że nie zauważam, że sobie wymyślam, że mówię bzdury. Że no przecież! No jakżeby inaczej! Jak mogę udawać, że nie wiem! Jak mogę pytać!
A ja wciąż pytam, bo potrzebuję. Usłyszeć to raz i wiedzieć. Bez wymuszania. Bez proszenia. Po prostu. Na trzy cztery. Na do widzenia. I wiedzieć już na zawsze.
Jedni odchodzą, inni przychodzą, pokręcą się trochę i od początku to samo. I tak wciąż i wciąż. Nie przywiązuję się za mocno, daje im odejść. Teraz też już tak jest. Droga wolna. Idź i nie wracaj. Już nie będę na Ciebie czekać.
Tyle się przecież naczekałam.
Tylu rzeczy nigdy nie widziałam, tylu nie zobaczę, tyle mi wcisną i tyle odbiorą, tyle będzie łez i tyle uśmiechów, tyle kłamstw i tyle przemilczanej prawdy, tyle dowcipów z niczego i tyle koncertów, tyle szaleństw i próśb o jeszcze. I będę sobie ja, z takim samym jak dziś, poczuciem winy, samotnością i cichą nadzieją, że jutro się coś zmieni.

No comments:
Post a Comment