Saturday

bonjour novembre.

Nie chcę tak. Chcę już się spakować, już wyjść, już w deszczu jechać tramwajem, porozkładać swoje książki na półeczkach, swoje filiżance w szafkach, swoje sny wpleść w kąty mieszkania.

Znalazłam mieszkanie idealne. Tak jak chciałam, własne i stać mnie wreszcie! Tylko… Potrzebne są jeszcze dwie osoby, żeby mnie faktycznie było stać.
I co mogę zrobić? Rozlepiam ogłoszenia, tu i tam, szukam, proszę, napraszam się, wpraszam i narzucam.
I nic.
A odpowiedź będę musiała dać we wtorek. I będę udawać, że mi nie zależy, a potem usiądę i będę płakać.

Do świąt daleko, a dla mnie to jakby miało być jutro. A tak się tego paskudnie boję, że będę musiała jechać, znosić uśmiechy i przymilanie i nie wiem co jeszcze.
Albo sobie wyjdę i będę chodzić, chodzić, spacerować, gubić się na niby, żeby tylko nikt nie pytał gdzie jestem …

Warszawo, czy nie chcesz ze mną zamieszkać?
Szukam dwóch osób. Tylko dwóch. Do wspólnego, ładnego pokoju. Proszę?

Pozwólcie mi mieć święty spokój.

A.

Friday

nie chcę siebie takiej spotykać

Bo rodzina jest najważniejsza!
Każdy kto tak powie, ma cholerną rację. Bez względu na to czy musimy od niej uciekać, czy trzymać się jej jak tarczy, zawsze determinuje nasze przyszłe - dorosłe życie.
Tak bym okrutnie chciała, zamieszkać gdzieś, sama, nawet na strychu, w małym pokoiku, ale jak najdalej od nich.
Nie mam żadnej wizji na przyszłość. Wszystko co robię ciągnie się jak nudne kazanie, małymi kroczkami, jakby moje życie miało kulę u nogi i nie mogło iść zwykłym tempem.

Pracuję osiem, czasami jedenaście godzin dziennie. Pięć dni w tygodniu. Czasami sześć. Co dwa tygodnie chodzę do szkoły.
I nadal na nic mnie nie stać. Co za kraj, w którym harując jak wół, nic kurwa nie mogę sobie kupić? Nawet butów albo kurtki na zimę. Idę do sklepu i ceny mnie przerażają... Najwyżej przechodzę zimę w trampkach.

Już powoli nie mam siły.
Nic nie dzieje się tak jak ja chcę. Nawet najdrobniejszy szczegół.

Tęsknię za Twoim ciepłem. Zabierz mnie. Do domu.

A. przed wyjściem do pracy

Saturday

Jak się wszystko szybko zmienia. Szczególnie kiedy wydaje mi się, że już, już, jest dobrze...

Zostały mi tylko zdjęcia. Wspomnienia. I marzenia, których jednak nie spełnię.
Poświęciłam tak dużo, że teraz nie wiem czy zdołam to cofnąć i zacząć sama jeszcze raz.
Boję się, że nie podołam. Za dużo tego wszystkiego.

Help, I have done it again
I have been here many times before
Hurt myself again today
And, the worst part is there's no-one else to blame

Be my friend
Hold me, wrap me up
Unfold me
I am small
I'm needy
Warm me up
And breathe me

Ouch I have lost myself again
Lost myself and I am nowhere to be found,
Yeah I think that I might break
I've lost myself again and I feel unsafe


A.

Friday

Czy wiecie jakie to cudowne uczucie, kiedy ma się świadomość, że życie wreszcie jest w waszych rękach?
Że teraz już wszystko zależy tylko od was?
A wiecie jakie to genialne uczucie, kiedy podejmuje się decyzję, że zacznie się wszystko od nowa?

Czuję się już jak na walizkach.
Jeszcze tylko kilka miesięcy tutaj - co traktuję jak zło koniecznie, i jadę. Jadę podbijać świat. Wyrwę się, od ludzi, którzy znają przepis na moje życie, ale potrafią jedynie krytykować każdy mój wybór... Obcy ludzie są mi życzliwsi, niż najbliższa rodzina. Zdecydowałam, że wolę być marginesem społecznym w pięknym, obcym mieście, niż tutaj...
Postanowiłam. I kocham to postanowienie. Upajam się nim w rześką, letnią noc, popijając cynamonową herbatę. Tak mi dobrze.

Someday, I will buy a nice flat in Paris.

Czy ja... Czy... Czy ja jestem szczęśliwa?

piosenka nr 2

Od tak dawna miałam trudności ze skleceniem dwóch poprawnych zdań, ale dzisiaj nareszcie wszystko opadło.
Przedmaturalna depresja ciągnęła się, aż do wczoraj, wreszcie wstałam z myślą, że mogę posprzątać ten syf, w którym żyłam już prawie pół roku (dosłownie, mój pokój wyglądał już jak pobojowisko). Co prawda z rozpoczęciem musiałam czekać do teraz, bo w ciągu dnia zrobienie śniadania wymagało ode mnie nie lada wysiłku, ze względu na żar lejący się z nieba, ale nie straciłam motywacji...

Chociaż nie jest prosto, to w jakiś dziwny sposób, nie dobija mnie to. Nie każe wleźć pod kołdrę i nie wychodzić. Jakoś... Jakoś... W jakiś dziwny, nieznany dla mnie sposób, mam siłę.

I to, bynajmniej, nie dlatego, że jestem szczęśliwa.
Znów jestem samotna, ale bez krzyków, awantur, bez płakania tygodniami. Z jakąś taką wewnętrzną zgodą.
Chociaż... Wiadomo, we dwoje zawsze raźniej.
Ale może się opłaci, że te najważniejsze, przynoszące największą liczbę zmian - dni, przeżyję sama. Na pewno dobrze dla innych, nikt nie będzie obarczony jeszcze moim, przelewającym się przez palce ciężarem.

Nie jest to może głęboki wpis, ale przynajmniej wiadomo, że żyję. O ile ktoś jeszcze o mnie pamięta - piszę to jak najbardziej z uśmiechem, bo sama zdążyłam już o tym blogu zapomnieć.

Oznajmiam: wróciłam.

A.

Monday

W tym dniu nieistniejącym święta kobiet…

Kobieta jest wszystkiemu winna. Wojna jest kobietą, rewolucja jest kobietą; bieda, nienawiść, tragedia ale i miłość, która nie istnieje. Pomijając sprawy biologiczne, bez kobiet byłoby łatwiej. Świat byłby przede wszystkim prostszy. No, ale jesteśmy… I co z tego wynika? To wszystko, wojny, rewolucje, bieda, nienawiść i tragedia. I oczywiście miłość, która nie istnieje.

Przełom w życiu każdej kobiety następuje kiedy odkrywa, że prysznic nie służy tylko do udawania telefonu.
Ja to odkryłam chyba za wcześnie i niestety teraz pokutuję. W imię miłości, która nie istnieje.

Sądziłam, że wystarczy łyknąć czerwonego wina, wypalić papierosa i zacząć pisać, żeby oddać, przekazać ludziom, którzy prawdopodobnie nigdy nie przeżyli czegoś takiego – jakie to uczucie, kiedy mówi się bliskiej osobie, żeby odeszła. Długo to trwało, ale w końcu Go przekonałam. Że krzywda, którą mu wyrządzam, a która jest także kobietą, jest w jego życiu całkowicie zbędna, ale pozbyć się jej można tylko poprzez rozstanie.
Wmawialiśmy sobie długo, że można wiele rzeczy naprawić, a przede wszystkim, że nie możemy się rozstać do maja, bo do tego czasu będziemy widywać się przecież codziennie, pięć dni w tygodniu. Ale wreszcie poszłam po rozum do głowy i zrozumiałam, że tak dłużej być nie może. I chociaż piszę teraz jak w starych nowelkach o miłości, która nie istnieje, to tak naprawdę jest we mnie bardzo dużo rozpaczy.
Mogłabym teraz napisać, że moje serce po raz kolejny rozpadło się na kilkadziesiąt drobnych kawałków, ale przeczytałam gdzieś ostatnio tak oczywiste zdanie, że nadal mnie szokuje… „Serce to tylko mięsień pompujący krew i wcale nie wie, że kogoś kochasz”.

Osłabłam. Czuję jak osuwam się po ścianie na zimną podłogę, by po raz kolejny zacząć czekać. Obiecałam sobie dzisiaj, że już nigdy więcej się nie zakocham, bo ból jaki sprawiam ludziom mi bliskim, doprowadza mnie na skraj wytrzymałości. Zmiany we mnie zachodzą bardzo powoli i to nie tyle On, nie był w stanie czekać, ale to ja nie miałam cierpliwości patrzeć jak z każdym dniem cierpi coraz bardziej.
Ale powiem szczerze… Że chociaż oczekiwałam księcia na białym koniu, to ten wysoki, przystojny, niebieskooki brunet, dał mi dużo więcej. Może i nie uratował mnie z tej wysokiej wieży, ale zamieszkał w niej ze mną. Szkoda tylko, że tym razem, zbyt mało czasu minęło, bym miała co schować do pudełka, oprócz zasuszonej róży i pliku liścików, w których gdzieś tam pomiędzy czaiła się fascynacja i które zbliżyły nas do siebie tak bardzo.
Miałam nadzieję, ułożyć sobie z Nim chociaż niewielki skrawek życia, ale nie mogłam na to pozwolić, wiedząc jakim kosztem będzie można pokonać tę drogę…



Wiem, że piszę rzadko i wiem, że od tego czasu wiele osób zrezygnowało z zaglądania tutaj. I wiem też, ze to co piszę robi się już coraz bardziej infantylne. No, ale co ja poradzę, że mam taki nawał pracy, że czasem nie mam jak myśli zebrać…? Co nie zmienia faktu, że przyda się czasem kilka słów otuchy.

Dobranoc.

A.