Wednesday

Ponad trzy lata nie pisałam. Nawet nie wiem jak zacząć. Bo co? Zebrało się? Pękło coś i trzeba to z siebie wyrzucić? Ciężko określić. Long story short: Te trzy lata upłynęły mi całkiem szczęśliwie z A. A może nie tyle szczęśliwie, co stabilnie. To znaczy, ze jest, nie bywa, nie ucieka. Mieszkamy razem od dwóch lat. Próbujemy razem wydorośleć. Generalnie, nie po to piszę, żeby nadgonić zaległości. Piszę, bo mam dosyć ściśniętego gardła i maskowania łez napływających do oczu. Chociaż nie jestem pewna, czy nie przekroczyłam już tej subtelnej granicy, gdy tego powstrzymać się nie da. Jestem zwyczajnie zmęczona. Może nawet ta pisanina ma na celu ostrzec. Tych, którzy zapieprzają, bo wydaje im się, że tak trzeba i to przyniesie im szczęście. Od dwóch lat, pracuję w dwóch miejscach na raz, próbuję odłożyć, wciąż tracę te pieniądze na aktualne wydatki, nie śpię za dużo, dbam o dom. I właściwie nie mam z tego nic. Chciałabym móc winić za to kogoś innego, ale to niemożliwe. Wina leży tylko po mojej stronie. Po stronie mojej chorej głowy. Słyszeliście kiedyś o takiej teorii, że gdy ktoś, kto cierpi na depresję, zaczyna się dużo śmiać i żartować to już jest źle, ale kiedy publicznie robi się smutny, to już jest tragicznie? No to jest już chyba bardzo źle. Gdzie jest ta mądrość życiowa, którą ponoć nabywamy z wiekiem?