Friday

shit was in the beginning

Co czujesz gdy wracasz do domu po długim i męczącym dniu w pracy? Po ośmiu godzinach stukania w klawiaturę, przekładania papierów, myślenia, kalkulowania, stawiania się na wezwanie. Co czujesz gdy przekręcasz klucz w drzwiach i wchodzisz do środka? Czy jesteś człowiekiem szczęśliwym – witają Cię dzieci, zasypują uściskami i pocałunkami, ciągną do pokoju byś mógł usiąść i ktoś przynosi herbatę i ciasto, a zaraz pyta jak minął Ci dzień i słucha uważnie gdy mówisz, ze są problemy i cieszy się z Tobą gdy dostaniesz awans. A może jesteś człowiekiem zwykłym – wracasz, witasz się ze wszystkimi, zjadasz obiad i siadasz przed telewizorem, żeby nie słuchać i za chwile zasnąć. I cieszysz się tylko, ze nikt nie włazi Ci na głowę i cieszysz się tylko, że możesz mieć to wszystko serdecznie w dupie. Do kolejnego poniedziałku.

Ale jeśli wychodząc z pracy, szkoły, uczelni, starasz się robić zawsze o jeden krok do tyłu, jeśli zatrzymujesz się przy każdej wystawie, jeśli specjalnie zostawiasz coś na biurku, by się wrócić i masz jeszcze miliony wiadomości do przekazania, które nie mogą czekać do jutra, jeśli wciąż opóźniasz moment powrotu do domu tylko po to, by nie zderzyć się ze smrodem szaleństwa tkwiącym od lat w powietrzu Twojego pokoju, jeśli jedynym czynnikiem trzymającym Cię w tym miejscu jest strach przed samotnością to znaczy, że albo jesteś mną, albo możesz zostać moim przyjacielem.

Bo ja też wracając do domu, wiem, że nie ma tu dla mnie miejsca.

I chociaż to nie wyjście, jedyny sposób na spokój to ucieczka. Więc uciekam.

Moje pierwsze wspomnienie, to pierwsze, które pamięta się przez całe życie, minęło tyle lat, a ja tę noc widzę wciąż jakby rana wciąż krwawiła. Jeszcze czuję ten swąd, słyszę jeszcze...

Stukot butów mojej matki po kamiennych schodach. Mieszkaliśmy jeszcze wtedy pod Warszawą i jeszcze wtedy było nas troje. Drzwi zamknięte na głucho chociaż w oknach paliło się światło, pamiętam, że drzwi były brązowe i schodziła z nich farba, aż można było pokaleczyć palce. I pamiętam komórki z narzędziami za domem i to, że gdy weszłyśmy do przedpokoju mama nie kazała mi się rozebrać. Było zimno, a ja miałam może siedem lat. Pamiętam ten dzień tak dobrze, bo wtedy bałam się po raz pierwszy tak straszliwie, że chciałam wyjść i uciec i odciąć się od tego. Gdy pijany w sztok ojciec wyrzucał nas na te schody, na ten bruk, na tą alejkę w ogrodzie, gdy biegłyśmy do samochodu, teraz wiem, to właśnie wtedy zrodziło się we mnie obrzydzenie. Do niego, do mężczyzn, do alkoholu – dziesięć lat później odnalazłam w nim ratunek.

Pamiętam też, że jeszcze wtedy nikt nam nie pomógł.

Mogłam odczuć pod skórą jak zastawki, zamki i zasuwki zatrzaskują się na głucho, żeby już nigdy się nie otworzyć.

Miałam tylu cudownych przyjaciół, tylu niesamowitych towarzyszy zabaw, tyle kłamstw i tyle cudzych historii. Tyle szalonych wycieczek, podróży i życiorysów, tworzyłam własny świat, przez całą prawie podstawówkę.

Ale najpierw były przeprowadzki, byli koledzy, koleżanki i niezniszczalny kurz. Były pajęczyny na ścianach, gips i farba i przepocone materace. Były sny niewłaściwe, młode, mokre, złe i tragiczne. Wtedy zaczęłam śnić o spadaniu i kranie, z którego woda płynąca miarowo, spokojnie, zaburzana nagle budziła mnie moim własnym krzykiem.

Czym były te sny nikt nie chciał mi powiedzieć, może nie umiał. A opowiadam je nie pierwszy raz. Były takie dwa. Jeden o kranie, z którego leciała ciecz, jak rtęć, albo ciekłe srebro, miarowo, bez bruzd, prosto w dół. Ale nagle się skraplała, nagle rytm się zaburzał, a ja budziłam się przestraszona. Była jeszcze mata, jak taśma w fabrykach, która obracała się długo ze stałą prędkością, żeby nagle zmarszczyć się, przełamać szyk i obudzić we mnie strach.

Minęły trzy lata, a z nimi dziesięć przeprowadzek, trzy szkoły i z jednego gówna przeskoczyliśmy w drugie.

To nie koniec. To dopiero początek.
a.

Sunday

the dreams in which I'm dying are the best I've ever had

Niewiele mi trzeba do szczęścia, jest taki motyw, który się przewija od lat w mojej głowie jest na samym krańcu, na samym brzeżku mojej wyobraźni. Bo tam jest jezioro i wrzosowiska i ciemny las. Jest dom nad jeziorem, jest pomost i taras. Są fotele i stolik do kawy, są filiżanki i czajnik i donice z kwiatami. Jest huśtawka naszego syna, wypłowiała i skrzypiąca, są sny spokojne i małe problemy. Są kłótnie takie, że wystarczy porozmawiać, nic więcej. Są wieczory ciche, szare, mgliste, na tarasie, w fotelach, gdy patrzy się w jeden i ten sam punkt, i czeka się już tylko, bo wiemy na co. Łapiesz mnie czasem za rękę, bo boisz się, że przyjdzie to nagle, że nie zauważymy, że zabraknie czasu. Ale uspokajam Cię, delikatnie ściskając Twoje palce, że już nic nie będzie nagle, a czasu mamy wystarczająco, na to jedno spojrzenie, bo tyle nam potrzeba, żeby powiedzieć wszystko. Bo wtedy będziesz wiedzieć i ja się też dowiem, co będzie dalej. Z Tobą i ze mną.

Jestem w domu dwa dni na krzyż, czasem nie ma mnie wcale. Nie patrzę im już w oczy, bo przyzwyczaiłam uszy do obelg, do krzyków, ale oczy nadal reagują szklistością. Podobno, jeśli spojrzy się komuś tak bardzo głęboko w oczy, można dowiedzieć się ile w życiu stracił, ile mu odebrano, ile zyskał, czego się boi i czy jest szczęśliwy. Chciałabym, abyś i ty spojrzał w moje oczy, w moje źrenice rozszerzone przez proszek szczęścia, żebyś mi powiedział ile we mnie jest prawdy, a ile makiet i prowizorycznych, mniej niż na wpół szczęść.

Gdybym miała wybierać, to zaczęłabym to życie od początku. Zabraliście mi wszystko i nic już nie zostało.

na wpół a.

ps. będę Twoją podporą.